Bajkał

Rosły tam nasturcje.
To pierwsze i jedyne konkretne wspomnienie z krajobrazu niemożliwości. Nasturcje nie były żółte i czerwone, lecz złote i krwiste. Tak samo jak wschód słońca nad jeziorem Bajkał. Dolina nasturcji wyglądała jak morze, lecz w rzeczywistości była bagnem kamuflującym się jaskrawymi kolorami. Stanowiła ruchome piaski, w których można było się utopić i popłynąć na dno kreteńskiego labiryntu skrytego pod kwiecistą taflą. Kiedyś wpadłam w pułapkę ich piękna i w spokojną, szarą noc odkryłam tajemnicę oceanu. I może właśnie dlatego tak dobrze je pamiętam.
Stało się to wszystko przez Czeradiera. Młody elf podpuszczał mnie subtelnie i niezauważalnie przy rozkosznych śniadaniach, podczas których kompletnie traciłam rozum. Przygotowywała je Teradiera, poważna elfka o długich, jasnych włosach, szczycąca się talentem skupionym na czubku błękitnego języka. Naprawdę! Był lazurowy jak południowe niebo! Stawiała na brzozowym stoliku indyjską herbatę w porcelanowych filiżankach ozdobionych orientalnymi kwiatami i talerze pełne tubylczych potraw porannych. Prócz francuskich rogalików, które Czeredier pożera koszami, były bułki nadziewane jajeczkami kuropatwy i sosem z wilczych jagód, gotowanym w magiczny sposób przez Teradierę, także trujące owoce stają się słonym, atramentowym sosem. Musicie wiedzieć, że pieczywo elfie pieczone jest w potrójnie nagrzewanych piecach, w których bułki stają się chrupiące w jedną minutę. Najbardziej przypadł mi do gustu gęsty sok wyciskany z mandarynek, posypany szczypiorkiem i ziołami, które dla poprawienia smaku popija, lub nawet polewa się turzym mlekiem. Zabrzmi to barbarzyńsko, lecz Teradiera uczyniłaby cuda w kuchni mając za materiał ludzki naskórek i świński ogon.
Podczas jednych z takich śniadań Czeradier rozkoszował się właśnie aromatem czwartej kawy. Wyprostowawszy się na bukowym fotelu, powędrował wzrokiem po rozciągającej się za tarasem krainie.
– Spójrz tam – wskazał trzymaną w dłoni filiżanką na południowy wschód, gdzie lśniła wśród ciemnej zieleni pomarańczowa dolina. Wyjrzałam zza bułki wypełnionej płynnym żółtkiem i zwróciłam się od niechcenia we wskazanym kierunku. Jaskrawa piana przykuwała uwagę. Czeradier widząc, że kwiaty mnie zainteresowały, kontynuował. – To morze dzikich nasturcji. Podobno unosi się nad nimi zapach czystej rozkoszy. Ten kto przespaceruje się między nimi, już zawsze będzie szczęśliwy – mówił z całkowitą powagą rytualnie przybliżając do ust porcelanę. Być może podśmiewał się ze mnie cicho, lecz nie czułam nic poza smakiem kuropatwiego jajka, nie widziałam nic poza pomarańczową doliną, nie słyszałam nic poza śpiewem ptaków, a mój nos wypełniony był wonią kawy.
Czeradier co rusz opowiadał bajeczne historie o krainie, w której znajduje się jego elfi dom. Pełen oszklonych i nieoszklonych okien, tarasów i marmurowych kolumn. Pochłaniająca i odrzucająca atmosfera tego miejsca sprawiała, że nie dostrzegałam jawnych manipulacji, których dopuszczał się elf. Z perspektywy czasu wydaje mi się oczywiste z jaką dokładnością budował napięcie, by sprowokować mnie do złamaniu zakazu nieprzypadkowo wypowiedzianego z nieprzesadną surowością. Czeradier, a potem Teradiera odradzili mi oddalanie się od domu bez przewodnika. Drzewa były wysokie i zwodnicze. Lasy z premedytacją wciągały w sidła niedoświadczonych przybyszy. Właściwie takie było ich zadanie. Miały chwytać w swe korzenie i rowy nieproszonych jak i proszonych gości. Albo żeby nie dostali się do elfiej krainy albo żeby z niej nie wyszli. Choć ja mogłam zarówno wejść jak i wyjść, drzewa nie zrobiłyby dla mnie wyjątku.
Kosztował mnie opowieściami o dawnych czasach, pięknych krainach i przygodach z młodości. O tym jak syreny porwały go w głąb jeziora skrytego za wzgórzami. O ptakach które odwiedzał w wyższych pasmach. O rozmowach z burzowymi chmurami. O tańcach w wielkich pałacach.
Miejsce to było zarazem wspaniałe i potworne. Jak wspaniały wydaje się huragan niszczący wszystko na swojej drodze. Dolina także była druzgocząca. W słonecznie dni zdawała się bujną sielanką i ostoją wolności. Jej jaskrawość, smak i perfekcja wlewały się do zmysłów jak nektar i ambrozja. Obserwując kluczące ptaki, skaczące sarny i bawiące się pomiędzy paprociami dzieci, zaczynało się rozumieć czym był dla bogów napój nieśmiertelności. Elfy piły z niego wszystkimi zmysłami. Niektóre zakopywały się jednak w ciemnych komnatach, znudzone i pogrążone w melancholii, a w końcu odchodziły za pozwoleniem, by znaleźć szczęście wśród ludzi. W surowości miast i srogości obyczajów. Niektóre odnajdywały wśród nich tę radość i ten sens, inne zamykały się w jeszcze ciemniejszych piwnicach. Ale nawet te szczęśliwe, musiały umrzeć. Pozbawione źródła, połyskującej tafli i miękkości szczytów.
Nie myślałam tam jednak o egzystencji. Nie było mi żal, że i moja przygoda się tu skończy. A te kilka miesięcy upajania się nektarem doda mi zaledwie kilka lat życia. Nie miało to znaczenia. Poczucie chłonięcia było zbyt absorbujące.
Ciekawią mnie teraz te elfy ukryte pośród tłumu ludzkiego. Zapewne uśmiechają się do przechodniów i kontemplują cudze twarze. Przeglądają się w nich szukając odbicia. Skaczą z kamienia na kamień jak małe dzieci, a na widok metra, opadają im szczęki. Poznaje ich czasem na ulicy. Podrygujących parasolkami w rytm muzyki. Ich twarze rozjaśnia tajemniczy uśmiech. Niekiedy dryfują gdzieś po swojej pamięci i nie zauważają zielonego światła. Czy niesie ich nad jeziorem? Ociepla słońcem i orzeźwia wiatrem?
Czeradier przestawił mi jednego z nich. Radier był dojrzewającym elfem. Twarz miał nadzwyczaj czerwoną, co u elfów oznacza chorowite zaburzenie emocjonalne. Tak wyjaśnił mi bibliotekarz, lecz mi Radier wydawał się nadzwyczaj zdrowy. Był ruchliwy i pełen marzeń. Chciał wyskoczyć poza widzialną przestrzeń. Wznieść się ku chmurom. Zrobić krok w inną, nieprzewidywalną stronę. Brakowało mu spokoju. A spokój dawał tu życie. Potrafił patrzeć z uznaniem na liściaste korony, lecz uważał, że wie już wszystko o każdym liściu i musi ujrzeć inne, by poczuć się szczęśliwym.
– Nie boisz się śmierci? – spytałam go, gdy rozmyślał nad otaczającą go przestrzenią podczas spokojnego, wieczornego bankietu, gdy orkiestra usypia wszystkich powolną, cichą muzyką, a elfy szeptem dzielą się swoimi myślami.
– Tego co straszne jest w śmierci, należy bać się w życiu – odpowiedział mi. Nie pojęłam go wtedy. Pomyślałam, że może elfie wino działa na niego zbyt pobudzająco. W końcu był jeszcze dzieckiem. Opuściłam go by wysłuchać pieśni o słońcu. Siedziałam przy Czeradierze, upojona zarazem subtelnym jak i mocnym napojem, i przysypiałam przy dźwiękach melodii. Czeradier lubił w tych momentach, przybliżać twarz do mojego ucha. Wcale nie czułam wtedy jego bliskości. Nie emanował ciepłem. Oczy przymykały się, a wyraźny szept dochodził z tyłu głowy niby senna opowieść.
– W środku lasu pośród kasztanowców jest pewna studnia. Bardzo stara, wykopana tysiące lat temu. Obudowana szarym kamieniem. Czas zniszczył rysy kamieni, a darnie obrosły je tworząc bajkowe miejsce z potworną głębią. Małe elfy gonią się w lesie. Drzewa zabawiają je i mylą drogi, lecz zawsze opiekuńczo stwarzają ścieżki do domu. Gdy elfy są małe ich hormony wybuchają. Pozwalamy im wtedy całymi dniami pozbywać się energii. Potem to mija. Zaczynają zatrzymywać się przy kwiatach, wąchać je i kontemplować. Niektórzy odnajdują drzewa, którym poświęcają swoją wieczność. Inni skupiają się na jednym rodzaju kwiatów i szukają ich pośród traw. Pielęgnują i pilnują ich powolnej śmierci. Dla nich jednak te wszystkie kwiaty są jakby jednym, pojawiającym się niby duch to tu, a to tam.
Kiedy Radier był małym elfem i biegał po lesie żywiej jeszcze niż inni, drzewa zaprowadziły go do tej studni. Robią to co jakiś czas. Mają te studnię w swojej opiece. Potrzebują jednak strażnika o dwóch nogach i wybierają go spośród bawiących się dzieci. Wielu było strażników studni. Spokojnych i szczęśliwych. Pilnowali szarego kamienia i darni. Siadali w oddaleniu i obserwowali je przez wieki.
Lecz drzewa popełniają błędy. Radier nie był gotowy. Widok studni rozochocił go. Jak zwierzę które rozdrażnione rzuca się przed siebie. Radier nie mógł kontemplować, musiał dotknąć. Liści, gałęzi. Gdy te odpadały czuł się zawstydzony, lecz to go nie zniechęciło do dotykania. Chciał poczuć tę studnię. Każdy kolejny krok w jej poznawaniu było coraz bardziej nieodpowiedzialny. Aż w końcu wszedł do środka. Stawał na wypustkach. Chwytał się korzeni, lecz w końcu stopa osunęła się i wpadł do wody. Zanurzony głęboko wołał i wołał. Lecz nikt nie mógł go usłyszeć.
Choć wyda ci się to nietypowe. Był dla niego jeszcze ratunek w spokoju i cierpliwości. Z nadejściem nocy drzewa dałyby znak. Elfy wyłowiłyby go i otuliły pieśniami. Nauczyłby się spokoju i szacunku wobec tego co tajemnicze.
Ale Radier nie potrafi czekać. Użył całej siły, by wspiąć się z powrotem i wydostać ze studni. Determinacja plamiła jego lica czerwienią. A mięśnie napinały się przesadnie i boleśnie. Wydostał się po wielu trudach i sam wrócił do domu. A drzewa osuwały się przerażone i zawstydzone złym wyborem. Mały elf szedł czerwony na twarzy i czerwoność ta nigdy nie zniknęła.
Dlatego teraz Radier nie może tu żyć. Przytłacza go znajomość wszystkiego. Myśli, że jeśli poznał dno studni i trud wspinania, że wie już wszystko o Dolinie. Tymczasem nie wie nic. Lecz jest już za późno. Minął czas nadziei. Niedługo opuści nas na zawsze. Wyjedzie razem z tobą. A drzewa już nigdy go nie przywitają.
Wydawało mi się, że śnię. Muzyka, jej drżenia i smak wina, wprowadzały w przedziwny trans. Niby senny, niby rzeczywisty. Dochodziły do mnie dźwięki i widziałam je w obrazach. Jakby muzycy wiedzieli, że Czeradier opowiedział mi opowieść o chłopcu ze studni. Ze strun unosiły się drgania, lecz rozbrzmiewały obrazami.
Czeradier nie zawsze miał dla mnie czas. Dni zajmowała mu praca. Nie byłam w stanie powiedzieć na czym mogła polegać. Czasem wydawało mi się, że widzę go w bibliotece. Jego sylwetka zamazana we wzorzystych szybach pochylała się nad starymi księgami. Innym razem przechadzał się po ogrodach i wpatrywał w niebo. Niekiedy choć mówił, że zostaje na miejscu, zapadał się pod ziemię. Myślę, że wtedy chadzał do drzew. Do swojego kwiatu, który zajmował mu wieczność.
Nie nudziłam się jednak. Zwiedzałam labirynty korytarzy. Otwierałam szafy w których kurzyły się bajeczne pamiątki. Wszystko co wydawało się przez elfy zapomniane wzbudzało moją ciekawość. Przeglądałam księgozbiory i robiłam skrzętne notatki. Tak aby nic nie umknęło mojej uwadze. Lecz żadne rysunki i żaden opis, nie mogły odzwierciedlać tego czym była Dolina.
Pewnego wieczoru, przy bzyczeniu owadów i skrzypcach świerszczy, jedliśmy lekką kolację na tarasie wieczornym, który wychodził na zachodzące słońce. To skryło się za drzewami, lecz jego blask rozjaśniał jeszcze dolne płaty nieba.
– Jutro nie będzie mnie w domostwie – powiedział jakby od niechcenia Czeradier. – Od wschodu słońca będę chadzał po górach. Ta samotna wyprawa jest mi potrzebna. Mam nadzieję, że nie będzie to dla ciebie przykrym osamotnieniem.
Pokręciłam głową rozumiejąc jego pracowitość. Elfy łaknęły kontemplacji. Ruch nie stanowił dla nich pobudzenia, lecz uciszenie. Niektórzy znikali w górach na dni, inni na lata, niektórzy na wieki. Czy z Czeradierem mogło być podobnie? Z pewnością byłoby dla mnie rzeczą smutną, nie móc się z nim pożegnać przed odejściem, lecz nie mogłam czuć się urażona, gdyby tak się stało.
– Pamiętaj, że drzewa nie są ci przychylne. Najlepiej jak zawsze nie oddalaj się bez przewodnika – dodał ostrzegawczo Czeradier. Pokiwałam głową uznając to za oczywistość. Nie pamiętałam o morzu nasturcji. Gdy moje oczy pochłaniały jeden widok, pamięć nie mogła przebić go innymi. Inaczej moje myśli uciekłyby jeszcze dalej, a moje ciało stałoby się nieczynnym nosicielem umysłu.
Jednak następnego dnia było już odwrotnie. Siedziałam samotnie na tarasie wschodnim, a przede mną rozciągał się widok na słońce, które plamiło wczesne niebo. Jego blask padał na złoto nasturcji. Ich morze z każdym dniem rozkwitało coraz jaskrawiej. Nie dało się nie utkwić na nich spojrzenia, gdy to wędrowało z pobożnością po elementach wiosennego krajobrazu. Kawa ocieplała żołądek dławiąc uczucie niepokoju. Dzień był cudowny. Idealny na podróż do doliny, w której można odnaleźć szczęście.
Zapominając w przedziwny sposób o ostrzeżeniach i zaleceniach, spakowałam do tobołka kilka drożdżowych rogalików i bukłak wypełniony krystaliczną wodą. Gorąc przelewał się do komnat, zatem ubrałam krótkie spodnie i lniany podkoszulek. Górskie buty oblepione gliną powoli zmieniały się w ziemię pozbywając się elementów zewnętrznego świata. Połowicznie przygotowana wyszłam z pałacu, nie napotykając żadnych domowników. Zapewne zaszyli się w swoich kątach i tak głęboko w sobie, że nawet po odnalezieniu, wydawaliby się posągami.
Niestrzeżona brama zapraszała mnie na wijący się między drzewami gościniec. Byłam na nim bezpieczna. Drzewa nie naruszały tej wąskiej przestrzeni, po której jeździły obładowane wozy z innych elfich miast. Szłam środkiem czując jednak podejrzliwość względem starej kory i powyginanych nad głową gałęzi. Wolałam zachować jak największy dystans wobec drzew, więc szłam dokładnie środkiem drogi. Korciło mnie, by dotknąć ich chropowatych osłon. Wspiąć się po gałęziach ku kształtnym liściom, orzechom i owocom. Podświadoma nieufność chroniła mnie jednak przed utonięciem w ziemi. Wiedziałam, że jeśli mój zbyt zarumieniony palec dotknie choćby jednego liścia, cały las zaszumi gniewem i przerażeniem, złością matki. Dlatego zachowałam resztki ostrożności.
Gościniec wił się głębią puszczy nie dopuszczając wiele słońca dzięki czemu spacer choć odrobinę mroczny był przyjemny, a pogoda nie dusiła nozdrzy. Drzewa rzucały ciężki cień. Śpiew ptaków był cichy i oddalony, zagłuszany szeptem ostrożnych konarów co pewien czas szumiących sobie w odpowiedzi liśćmi. Wiedziałam, że gościniec ciągnie się jeszcze kilka mil aż nad brzeg jeziora, a dolina nasturcji leży gdzieś przed wzgórzami. Zamierzałam więc kierować się w kierunku wzniesień i próbować wypatrywać jakiś szczególnych punktów. Wydawało mi się to oczywiste, choć przecież miałam kiedyś świadomość, że można bardzo łatwo zgubić detale krajobrazu widziane z daleka, gdy tylko znajdziesz się w lesie. Zwłaszcza w takim lesie.
Po kilku godzinach marszu stanęłam na rozdrożu dróg. Nie spodziewałam się utrudnień, ale zareagowałam spokojnie. Przysiadłam na kamieniu przy drodze i wyciągnęłam rogalik, by zebrać siły do dalszej drogi. Czekolada rozpuszczała się w moich ustach tłumiąc wszelkie próby zastanowienia się nad sytuacją. Nie miałam więc żadnych pomysłów co zrobić, czy wrócić czy spróbować ruszyć jedną z dróg. Wtedy za oczywistą kolej rzeczy uznałam odgłos podskakujących po wybojach kół. Jakiś powóz nadjeżdżał z lewej prowadzony przez osobę nucącą ożywczą piosenkę.
Po chwili w zasięgu wzroku pojawił się rozklekotany wóz poskrzypujący przez zardzewiałe zawiasy. Ciągnął go masywny koń kłusujący leniwie. Miał grubą ołowianą sierść i czarną grzywę zasłaniającą mu widok. Zdawał się nie patrzeć przed siebie, ale zręcznie omijał przeszkody i nie potykał się o zdradzieckie kamienie, których mnóstwo leżało na starej, niezadbanej drodze.
Lejce trzymała postać przypominająca rosłego chłopa. Twarz miał ciemniejszą, styraną słońcem. Pod lekką koszulą rysowały się zarysy mięśni. Nie mógł być elfem, tak pomyślałam, gdy przyjrzałam się jego sylwetce. Mój wzrok padł kontrolnie na skronie obok których odstają szpiczaste uszy, ale postać miała długie, gęste, splątane włosy, zasłaniające zarówno skronie, jak i boki głowy. Nie wierzyłam, by był elfem. Wszystkie dotąd przeze mnie poznane miały twarze blade jak lilie, ciała szczupłe i choć silne, stabilne, to niewypukłe. Na dodatek woźnica miał piwne oczy niespotykane u szaroniebieskookiej rasy.
A jednak nie mógł być też człowiekiem. Żaden nawet najmniejszy z ludzi nie zostaje wpuszczony do krainy elfów bez zaproszenia. A z zaproszonych gości byłam jedynym w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Tak powiedział mi Czeradier, gdy wyruszyliśmy z dworca pierwszego dnia tego lata. Przebrany w garnitur chował uszy w kapeluszu. Nie dało się go jednak nie odróżnić od krzątających się na stacji Rosjan. Był wysoki i nieziemsko blady. Nie miałam wątpliwości, że do niego mam podejść, choć on wcale nie wyglądał, jakby mnie szukał.
Nikt nie mógł wjechać powozem do krainy elfów. Gościńce ciągnęły się między pałacami, lecz żaden nie prowadził na zewnątrz. Las był strażnikiem. Zatem woźnica z jednej strony nie mógł, a z drugiej musiał być elfem. Powoził nie angażując w to wiele wysiłku, zadowolony z wolnego, acz miarowego tempa. Śpiewał pieśń zbyt wesołą, jak na elfa. To sprawiło, że błędnie nazwałam go mężczyzną. Nie przejmowałam się jednak dylematami. Wstałam i przywitałam go kłaniając się nisko.
– Dzień dobry – zawołał wstając. Koń zatrzymał się nie otrzymawszy żadnego bezpośredniego znaku. Mężczyzna skinął głową podnosząc wysoko kąciki ust. Nie odsłonił zębów, jak elf. Wciąż jednak uważałam go za człowieka.
– Witam w drodze. Gdzie pan jedzie? – spytałam, nie przedstawiając się przezornie, jak to mnie uczył Czeradier. Elf może być przedstawiony elfowi tylko przez trzeciego elfa – powiedział mi i dopiero gdy dotarliśmy do bramy domu, jeden z wracających elfów zdradził jego imię wołając „witaj Czeradierze”.
– Wiozę mąkę do domu Leriadiona – odpowiedział pokazując na zakryty płachtą wóz. Poznałam Leradiona w jeden ze zmysłowych, uroczystych wieczorów. Był gospodarzem domostwa nad jeziorem. Czeradier obiecał, że odwiedzimy go gdy tylko przyjdzie odpowiedni czas.
– Wędruje w kierunku doliny nasturcji – nie kryłam swoich zamiarów znieczulona na reakcję nieznajomego. On zareagował entuzjazmem, jakby nie zauważył mojej ludzkiej, rumianej twarzy.
– Ależ to po drodze, podwiozę cię i wskaże ścieżkę, nie jest łatwo znaleźć to miejsce, jeśli się go nie zna. Wsiadaj – zawołał i usiadł po lewej stronie ławy. Podziękowałam i wskoczyłam na miejsce obok. Gdy usiadłam, koń ruszył. Po chwili przyśpieszył nieznacznie, a powóz zaczął podskakiwać na wybojach. Nieznajomy kontynuował przerwaną wcześniej pieśń. Śpiewał głośno i nisko, jednak nie po rosyjsku, lecz w jakiejś bardziej zaakcentowanej formie elfiego języka. Milczałam wsłuchując się w jego głęboki głos niosący spokój i moc zarazem.
Myślałam o nim jako o mężczyźnie, lecz nie nadawałam temu słowu takiego znaczenia. Konflikty nie rozwijały się w głowie zagłuszone szumem liści. Czyściła umysł także radosna melodia i śpiew ptaków, które nagle przybliżyły się do gościńca. Siedziałam tuż przy woźnicy, lecz ani razu nasze skóry nie zbliżyły się do siebie. U elfów dotknięcie było zakazane niemym kodeksem, stanowiło niedopuszczalny kontakt, o czym nikt nie wspominał, bo nie istniała potrzeba by o to robić. Stojąc przy nich miało się wrażenie, że bluźnierstwem byłoby dotknąć ich ciała. A jednak nie pociągało ono, nie rodziło dziwnych, niechcianych pożądań. Było dalekie i cudze. Jakby stanowiło nietykalną duszę, która wyszła z ciała i stała się tym ciałem. Duszy nie należy dotykać.
W śpiewie nie mija czas i gdy powóz znów się zatrzymał nie wiedziałam jaka to pora dnia, ani ile mil przejechaliśmy.
– To tu – zawołał nieznajomy przerywając pieśń. Trudno uwierzyć, by człowiek mógł bez wypatrywania odnaleźć odpowiednią ścieżkę. – Tam, za dwoma drzewami zwróconymi do siebie, ścieżka zaczyna się wielkim kamieniem. Będziesz na niej bezpieczna. Nie zbaczaj i idź do końca. A po zobaczeniu doliny szybko wracaj, bo jest już późno – powiedział opiekuńczym tonem. Podziękowałam mu serdecznie i zeskoczyłam z wozu. Koń ruszył dalej a nieznajomy znów zaintonował pieśń. Cichła powoli, jak łoskotanie kół i skrzypienie zawiasów. I jak śpiew ptaków który uciekały wraz z nim. W końcu zapanowała cisza i mogłam się wyrwać od magicznych odgłosów do magicznej ścieżki.
W tej krainie nie istniały demony strachu. Były odepchnięte na sam skraj, niedopuszczone do doliny, która była niebezpieczeństwem, właśnie przez ich brak. Ruszyłam przed siebie pełna zaufania do nieznajomego, który na zaufanie zasługiwał. A jednak powinnam się bać. Lasu, który powinien mnie zabić jako intruza. Ścieżka była bezpieczna, tak jak powiedział nieznajomy. Przechodziła pod dwoma lipami zwróconymi do siebie, za którymi leżał kamień wyznaczający jej początek. Za kamieniem rysował się szlak – lekko zadeptana ziemia zarośnięta paprociami. Trudna do zauważenia, lecz nie wzbudzająca wątpliwości w świecie bez demonów. Ruszyłam przed siebie skocznie i beztrosko. Nuciłam pod nosem nie będąc zdolna myśleć o potędze drzew przyglądających się mi w zdenerwowaniu. Nie czułam jak drżą ze strachu, tak mocno, że gotowe są wypowiedzieć mi wojnę, ginąc w niej samemu. Ale ścieżka była wyjątkowa. Drzewa nie miały do niej dostępu. Czy jednak nie wystarczyło odejść od niej, choćby o krok, by znaleźć się w odmętach ziemi. Wydaje się, że korzenie pulsujące pod moimi stopami, tylko na to czekały.
Nie czułam zmęczenia. Ścieżka wiła się głównie w dół, lecz czasem wspinała się na skos przez pagórki, ostro i wąsko, także łatwo było spaść. Nie widziałam słońca zapadającego się pewnie za horyzontem. Nie mogłam liczyć mil, które przebywałam. Wydawało się, że nie może być ich dużo, a jednak wszystko było możliwe. Las mógł prowadzić mnie naokoło, a ja mogłam o tym nie wiedzieć. Mógł mnie już dawno wciągnąć w zmyślną pułapkę, a ja mogłam tego nie zauważyć.
A jednak nie zboczyłam ze ścieżki. I nie byłam tym zaskoczona. Aż w końcu gdy dotarłam na ostatni pagórek, rozłożyła się przede mną dolina.
Wyskoczyła nagle i niespodziewanie. Z ciemnego lasu weszłam do łoża słońca. Wydawało się, że tu śpią promienie, gdy znikają z widoku. Złoto i krew błyszczały w ostatnich blaskach sprawiając, że morze oślepiało kolorami. Odetchnęłam kilka razy. Serce zabiło mi mocniej pierwszy raz od przyjazdu. Część spokoju ulotniła się pozwalając mi poczuć po ludzku to miejsce. Ale tylko na chwilę, demony podniecenia też nie miały tu wstępu.
Kończył się dzień i powinnam była wracać, jak powiedział nieznajomy. Lecz ja zapomniałam o nim i o wszystkim. Dotarłam tu i chciałam przespacerować się w labiryncie pod morzem nasturcji. By być już na zawsze szczęśliwym. Wierzyłam w to, lecz nie jak fanatyk szukający kamienia filozoficznego, lecz jak szczęśliwy człowiek który szuka jeszcze więcej szczęścia.
Ścieżka kończyła się kamieniem. Takim samym jak ten, który ją otwierał. Stanęłam na nim. Na skraju ostatniego bezpiecznego miejsca i znów bez obaw, zeszłam z niego zatapiając nogi w wysokich paprociach.
Musiałam zejść po stromej ścianie do kwiatów. Umiałam się wspinać i bez większego zastanowienia zaczęłam schodzić po wypustkach kamieni. Trzeźwo jednak nie podtrzymywałam się wystających korzeni., choć bez uchwytów trudno było złapać równowagę. Buty z trudem trzymały się na nieznacznych skalnych wybrzuszeniach, a wciąż byłam zbyt wysoko, by móc uznać, że upadek nie zrobi mi krzywdy. Ziemia nie znajdywała się tuż pod nasturcjami. Gdy zeszłam pod taflę płatków, dostrzegłam, że czeka mnie jeszcze kilka metrów zejścia.
Nasturcje nie były tylko barwne inaczej, były wysokie na te kilka metrów i rozłożyste niby drzewa z koronami. Czeradier nie bajdurzył, gdy opowiadał o labiryncie. Oto zeszłam do tego miejsca. Skała i ziemia urwały się pode mną. Zeskoczyłam i wylądowałam na z lekka podmokłym gruncie. Spojrzałam w górę stwierdzając, że nie ma szans bym wydostała się tą samą drogą. Ale nie o to przecież chodziło. Musiałam znaleźć wyjście z labiryntu.
Otaczały mnie łodygi o grubości ramienia. Nieułożone równo, a jednak przejrzyste. Przynajmniej do pewnej odległości. Dalej ich rysy zamazywały się. Było tu ciemniej niż wcześniej w lesie. Jakby zapadała noc. Wydaje się to niemożliwe, bo widziałam przecież skąpane w słońcu morze. Jaskrawe i świecące. A jednak tam nie było dnia.
Teradiera powiedziała mi kiedyś, że w dzień gdy elf odchodzi z krainy bogactwa do krainy udręki, by rozkoszować się niepokojem i hałasem, podaje mu się na kolację roszpunkę z kwiatami nasturcji. Płatki nasturcji nie są smaczne, lecz ten który chce odejść, zje je z chęcią. Bo są symbolem skrajności, do której ucieka. Symbolem życia zbyt głębokiego i zbyt wyniosłego. Symbolem ludzkiego życia. Uznałam to za interesujące i opowiedziałam jej o etymologii tropaeolum, słowa oznaczającego trofeum, kwiatów które wtykano w hełmy zmarłych żołnierzy.
– Słońce na ziemi nie może być symbolem śmierci – odparła tylko.
A jednak pod nimi było właśnie tak. Jakby chowały śmierć. Lub tworzyły ją przez kontrast barw. Ruszyłam drogą między łodygami spokojna i otulona czystym powietrzem pozbawionym demonów. Szłam, jak mi się wydawało na północ. Tam musiało być jakiejś wyjście. Nie potrafiłam przypomnieć sobie żadnego elementu krajobrazu, który mógłby je wyznaczać. Takie miałam jednak przekonanie i nie czując wątpliwości rozpoczęłam spacer pod morzem nasturcji. Po chwili zniknął mi z oczu brzeg. Skała oznaczająca ląd. Być może była gdzieś ściana, po której można wydostać się ponad fale, lecz tam czekałyby na mnie drzewa, to pewne. Ale żadna z tych myśli nie przyszła mi do głowy. Po chwili znalazłam się w głębi, na dnie. Widziałam wszędzie tylko łodygi. Jednostajne i proste, ciche i niby martwe.
Spacerowałam nucąc pod nosem elfie melodie. Nie pamiętałam skomplikowanych słów przeplatających się gładko, lecz sama melodia cały czas grała w mojej głowie, jakby koncerty z balów nigdy się nie kończyły. Miałam poczucie satysfakcji, że dotarłam na dno morza nasturcji i że teraz spełnię to, co powiedział mi Czeradier. Już zawsze będę szczęśliwa. Nie czułam magicznego wpływu, nie czułam nawet zapachu kwiatów, który z pewnością unosił się ku niebu. Faktycznie było tam dość duszno. Oddychało się coraz ciężej i senniej. A jednak mój umysł wciąż pozostawał entuzjastycznie ukierunkowany.
Zastanawiam się nad tamtym miejscem. Jednostajnym i mdłym o dziwo nie z pozoru, lecz naprawdę, a właśnie z pozoru pięknym i beztroskim. Czy miało znaczenie jak identycznie układały się pionowe łodygi, czy to miejsce urzeczywistniane było przez otumanioną świadomość? Czy może i spacerując w lesie znalazłabym wieczne szczęście. To szczęście które trwa aż do śmierci. Szybkiej śmierci z korzeni drzew. Czy morze nasturcji było pułapką? Wieczną bo ostatnią chwilą szczęścia. Przejściem do wiecznego spokoju.
Właściwie ta kraina była wiecznym spokojem. I to ten spokój nazywano tu prawdziwym szczęściem. Czy można by pomyśleć, że ta kraina była jakby odpoczynkiem. Niebem, w które mało kto już wierzy. Może znalazłam się tam wśród umarłych. Wśród dusz które nie pamiętają, że urodziły się w rumianym ciele. Czy mogłam stać się jednym z nich będąc w tym morzu. Zostawić ciepło ciała i wyjść z labiryntu blada i osowiała. Może tak właśnie rodziły się elfy, których narodzin nikt nie pamiętał. Wszystko to było tajemnicą. Nieodkrytą i nieprzeznaczoną do odkrycia.
Zapadał zmrok. Szarość przepływała w ciemność tak powoli, że trudno było mi określić czy naprawdę zapadała. Wędrowałam, zdawało mi się, przed siebie, a zatem na północ, lecz nie dało się iść dokładnie prosto między łodygami. Trzeba było je omijać i korygować kierunek, lecz nie było punktów orientacyjnych by skorygować go dokładnie. Mój żołądek nie dawał się we znaki, a wyczerpanie ciała nie docierało do mózgu. A jednak musiało być przecież senne. Powieki zamykały się, ziewałam podnosząc kąciki ust jak małe dziecko. Nogi wlekły się za ciałem. Organizm zasypiał kawałek po kawałku mimo że umysł pozostawał ożywiony. Nie mógł bowiem odczuwać zmęczenia w świecie bez demonów rezygnacji.
Sen w krainie elfów był snem idealnym. Takim, który rzadko zdarza się zapracowanemu człowiekowi. Właściwości kolacyjnych win były balsamem dla duszy. Wystarczyło zamknąć oczy by spokojna żywotność stała się spokojnym snem. W śnie przychodziły kolory. Plamy barw przepływały przez umysł tworząc impresjonistyczne krajobrazy. Nic się w nich nie działo. Intonowała ich rytm jedynie muzyka. Elfie instrumenty subtelnie uwolnione z pamięci. Sen zdawał się długi, lecz nie za długi. Budziły mnie nienachalne promienie słońca i nienachalny śpiew oddalonych ptaków. W domu Czeradiera sypialnie miały okna nieoszklone, z widokiem na ogród lub las. I tak właściwie sen stawał się dniem. A wieczór stawał się snem. Ciało nie chciało już spać nad ranem. Było orzeźwione jakby krótką drzemką w woni kwiatów.
– Sen jest nauką uspokajania – powiedział mi Czeradier. Nie zdradził mi jak często śpią elfy, jak długo i czy tak jak ja, plamami krajobrazów. Potem mogłam porównać to do prawdziwego snu. Snu będącego aktualizacją. Czy właśnie dlatego jest tak barwny i niespokojny tu, wśród ludzi? Czy w takim razie tam nie aktualizował się, a jedynie usypiał jeszcze mocniej? Czy w takim razie moja pamięć przyswoiła te wszystkie chwile, czy mózg był w stanie pracować tak jak powinien?
Pod morzem nasturcji także wystarczyło zamknięcie oczu. Lecz ciało musiało usnąć już wcześniej bez wiedzy wędrującego wśród cieni umysłu. W końcu jednak i ten znalazł się w krainie plam i muzyki. Spokojny, uśpiony i nieżywy.
Otworzyłam oczy. Promienie słońca wpadały przez okna oświetlając mnie mocnym blaskiem. Ogród rozkwitał tysiącami barw. Ptaki rozpoczęły z zapałem serenady. Dzień wstał pogodny i rześki. Usiadłam na brzegu łóżku. Miałam na sobie białą koszulę nocną. Lekką, luźną, sięgającą do kostek.
Było ciepło i miło. Jak każdego ranka. Nie musiałam wkładać obuwia ani narzucać na siebie szlafroka. Nie zauważałam, że piersi obrysowują się wyraźnie pod tkaniną. Także i demony wstydu nie miały tu wejścia. Wyszłam na poranny taras. Czeradier siedział przy stoliku i pił kawę wpatrując się w dal.
– Dzień dobry – powiedziałam siadając na białym wiktoriańskim krześle. Domostwo pełne było starych mebli z różnych epok. Niedobranych i z lekka poniszczonych. Jakby pożyczonych od ludzi, którzy chcą się pozbyć starych mebli i zastąpić je nowymi. Nalałam sobie delikatnej kawy i dolałam turzego mleka. Poczęstowałam się drożdżową bułką pełną róży.
– Witaj – odpowiedział Czeradier uśmiechając się. – Dzisiaj będzie gorący dzień. Rześkie powietrze zawsze zapowiada prażenie słońca – zapowiedział pogodę, jak zawsze na początek śniadania.
– W cieniu drzew nie będzie czuć promieni słońca – odpowiedziałam.
– To prawda, dlatego to dziś jest dzień w którym pokaże ci Jezioro – odparł przybliżając filiżankę do ust. Czy znów uśmiechał się za nią zadziornie? Nie zauważyłam ucieszona wizją największej wody, czystej i żywej. Harmonijnej i spokojnej. Jeziora które odbija blask słońca, a po części wchłania je oświetlając to co w sobie kryje.
Nie spytałam o dolinę nasturcji. Z tyłu głowy świtała mi wizja spaceru pod jaskrawym morzem. Spaceru który nie dobiegł końca. Lecz ani Czeradier ani nikt inny nie wspomniał o tym, jak zniknęłam tamtego dnia. Mogłabym uwierzyć, że śniłam. Po raz pierwszy nie był to jednak spokojny sen, lecz sen pełen przygód. Teraz jednak jestem pewna, że nie śniłam.
Wtedy to jednak nie miało znaczenia. Dzień był piękny i miał przynieść mi coś jeszcze piękniejszego. Wstawało przede mną słońce. Daleko iskrzyły się kwiaty, lecz gdy usta smakowały słodkiej róży, nie wydawały mi się one czymś nadzwyczajnym. Prześledziłam tylko wzrokiem bladą dłoń sięgającą po porcelanę. Bladość jej też nie była czymś dziwnym. Biel ściany i lilii pływających w ogrodowym stawie.
Obraz Ireny Obłękowskiej „Bajkał przed wschodem słońca”